W ramach przygotowań do wyprawy tachała ciężkie opony – czynność kojarząca się raczej z zawodami strongmanów miała przyzwyczaić ją do codzienności na Grenlandii, którą chce przetrawersować. Ważąca 50 kilogramów Miłka Raulin przez miesiąc ma zamiar ciągnąć niemal dwa razy cięższe od niej sanie, unikać spotkań z niedźwiedziami polarnymi i liczyć, że w przypadku ataku piteraqu jej ekwipunek nie zniknie.
Pustynia śniegu, kilkanaście stopni na minusie, żadnych oznak życia, a pod lodem tu i ówdzie samoloty z czasów II wojny światowej – to widzialny i niewidzialny krajobraz Grenlandii. Do tego pojawia się też piteraq, czyli “ten, który cię atakuje”, bo właśnie to oznacza to słowo w miejscowym języku. Piteraq to wiatr, ale taki przez duże “w”. Może wiać z dwukrotnie większą siłą niż huragan, zwykle do 280 km/h, a jego rekordowe podmuchy sięgały 325 km/h. O piteraqu jest głośno, gdy porywa turystów lub powoduje wypadki i sieje spustoszenie.
Obyśmy o nim w najbliższej przyszłości nie słyszeli. Na początku maja do grenlandzkiego krajobrazu dołączy bowiem jeszcze jeden element: polsko-szwedzko-brytyjska ekspedycja, która będzie chciała przejść wyspę i zaliczyć jeden z bardziej niebezpiecznych trawersów świata.
600 kilometrów z 80 kilogramami ekwipunku
Jedną z uczestniczek tej wyprawy będzie Miłka Raulin, 38-letnia inżynier trakcji elektrycznej, mama i podróżniczka. Patrząc na jej ostatnie treningi – może już też strongmanka. Raulin po tym, jak w 2018 weszła na Mont Everest, została najmłodszą Polką, która zdobyła Koronę Ziemi (dziewięć szczytów). Teraz ma szansę zostać najmłodszą Polką, która przetrawersuje Grenlandię jedynie przy użyciu nart. Przed nią dokonało tego tylko dziewięcioro naszych rodaków, w tym jedna kobieta.
Sześćsetkilometrowa trasa z koła podbiegunowego, z okolic miejscowości Kangerlussuaq na zachodzie do wschodniego wybrzeża wyspy i miejscowości Isortoq, nie jest ani łatwa, ani przyjemna, ani szybka. Na jej pokonanie trzeba zarezerwować sobie niemal miesiąc, a przez 80 proc. tego czasu idzie się po lądolodzie. Idzie się z potężnym bagażem zamocowanym na specjalnych saniach transportowych. Własny bagaż, który waży ok. 80-90 kg, każdy ciągnie sam. Być może postawni panowie szybciej przechodzą nad tym do porządku dziennego. Raulin, która waży 50 kg, musiała się do takiego wysiłku solidnie przygotować.
– Zawsze miałam mocne nogi, ale wspinaczka po górach a ciągnięcie 80 kg ładunku przez miesiąc to jednak dwie różne rzeczy – mówi nam Raulin, która przyznaje, że przemieszczanie się z niemal dwa razy cięższymi od niej saniami może być wyzwaniem.
– To dlatego przez długi czas na treningach ciągnęłam za sobą wielkie opony. Chodziło, o to, by przyzwyczaić ciało do nowego rodzaju wysiłku i uruchomić używane w trakcie przemieszczania się z ciężarem mięśnie, dopasować system mocowania i wiedzieć, gdzie cię będzie po czasie coś uciskało, bolało – wyjaśnia.
Raulin przyznaje, że pracę w pochyłej postawie odczuły m.in. jej plecy, biodra i pachwiny. – W porównaniu z panami na starcie jestem na przegranej pozycji. Liczę na swoją dobrą wydolność i upór wewnętrzny, który nie raz mi pomagał, ale fizycznie, nie ma co ukrywać, jestem słabsza – mówi.
Oby bez niedźwiedzi
W tych 80 kilogramach ładunku na saniach będą tylko niezbędne rzeczy: namiot, kuchenka paliwowa oraz 15 litrów paliwa i jedzenie o dziennej kaloryczności wymaganej przez ubezpieczyciela wyprawy i grenlandzki rząd (5000 kcal/dzień), co przekłada się na 33 kg samych artykułów spożywczych. W skład wyposażenia Raulin wchodzą jeszcze m.in.: lokalizator GPS, telefon satelitarny, panele słoneczne i powerbanki, lina i sprzęt wysokogórski niezbędny do przemieszczania w trakcie wejścia i zejścia po lodowcu, odzież, śpiwór, karimata, apteczka lekarska.
Do wyprawy Polka przygotowywała się w grudniu i lutym w mroźnej Szwecji. – Chodziło o to, by pobyć trochę w polarnych warunkach i popracować w tej wilgoci, która jest dla mnie czymś nowym. W górach takiej wilgoci nie ma. Dobrze, że pojechałam na te treningi, bo to otworzyło mi oczy na wiele spraw. Uświadomiło, jak uciążliwa wyprawa mnie czeka – mówi nam Raulin. Pytana o zagrożenia na Grenlandii – niedźwiedzie polarne i wiatr – tylko się uśmiecha.
– Nie ubiegaliśmy się o pozwolenie na broń, mamy nadzieje, że niedźwiedzie ominiemy albo one ominą nas. Co do wiatru piteraq, to nigdy nic nie wiadomo. Pam Berg, która jest eksploratorką, antropolożką oraz mieszkanką Grenlandii, pomaga nam w organizacji wyprawy i będzie nas na bieżąco informowała o prognozach pogody i możliwym niebezpieczeństwie. Funkcja, którą pełni Pam, czyli Single Point of Contact (SPOC) jest szalenie ważna. To ona zarządza komunikacją podczas naszej wyprawy i odpowiedzialna jest za działania związane z ewakuacją. A w przypadku zbliżającego się piteraqu należy jak najszybciej rozłożyć obóz i zrobić wszystko, by przetrwać wichurę. Jeśli zdążymy, będziemy budować ściany ze śniegu, coś na kształt igloo, albo kopać jamę śnieżną, o ile śnieg na lądolodzie na to pozwoli. Trudno teraz to zaplanować, najważniejsze to dobrze reagować na sytuację – dodaje.
Po dotarciu pod koniec kwietnia na miejsce, do Kangerlussuaq, po pakowaniu sań, a także kupieniu niezbędnego paliwa i uzupełnieniu zapasów żywności, Raulin wyruszy na lądolód 3 maja. To wtedy rozpocznie się główna część ekspedycji. Oprócz sportowego i wyczynowego charakteru wyprawy jej uczestnicy będą też dokumentować i weryfikować zmiany klimatyczne na Grenlandii.
Źródło: Polska “strongmanka” po rekord na Grenlandię. “Oby niedźwiedzie nas omijały” (sport.pl)